Tytuł
oryginału: The Forests of Silence
Cykl/Seria: Pas Deltory
Tom: 1
Wydawnictwo: Egmont
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 176
Ocena: 4/6
Pas
Deltory od wieków chroni królestwo przed złym Władcą Mroku. Składa się z
siedmiu klejnotów, reprezentujących siedem plemion, które dały początek
królestwu. Każdy następca tronu musi go założyć, żeby zostać prawowitym królem.
Potem pas jest pilnie strzeżony w najwyższej wieży zamku. Tak powinno być i tym
razem. Po śmierci króla Altona, jego syn Endon zakłada pas i zasiada na tronie.
Jednak przyjaciel młodego króla, Jarred, po zapoznaniu się z historią Deltory
ma wątpliwości, co do tego, czy król aby na pewno powinien rozstawać się z
pasem. W końcu Władca Mroku odgrażał się, że potrafi być bardzo cierpliwy. Po
latach okazuje się, że młody Jarred miał rację, Władca Mroku podstępem
zapanował nad królestwem oraz zniszczył pas, a klejnoty ukrył w siedmiu
najstraszniejszych miejscach w krainie. Rodzina królewska musi się ukrywać,
dopóki klejnoty nie zostaną odnalezione, a pas znów będzie kompletny.
Na
poszukiwanie klejnotów wyrusza szesnastoletni poszukiwacz przygód Lief, wraz ze
starym przyjacielem rodziny Bardą, oraz spotkaną po drodze dziewczyną Jasmine.
To od tej trójki zależeć będą losy królestwa, więc pozostaje mieć nadzieję, że
jakoś uda im się współpracować.
W
pierwszym tomie autorka skupia się głównie na przestawieniu nam historii
Deltory i jej mieszkańców, a także przybliżenia bohaterów. Samych poszukiwań
pierwszego klejnotu jest przez to niewiele. Oczywiście zapoznanie nas ze
światem, w którym przez kolejnych kilka części będziemy przeżywać przygody
razem z bohaterami jest niezbędne, i świetnie to autorce wyszło, jednak pewien
niedosyt mi pozostał. Książka liczy niecałe 180 stron, więc rozumiem, że ciężko
w tym momencie wyczerpać temat, dlatego tymi kilkoma dodatkowymi stronami bym
nie pogardziła. Z racji niewielkiej objętości akcja toczy się niezwykle szybko,
a to zadecydowanie nie pozwala nam się nudzić. Jednak jak to zwykle bywa w
przykrótkawych historiach przeznaczonych dla młodszego czytelnika, wszystko
kończy się zanim jeszcze na dobre zdąży się rozkręcić. To samo dzieje się z
charakterystyką postaci, praktycznie nie istnieje. O ile sam świat
przedstawiony został opisany naprawdę barwnie i plastycznie, to o bohaterach
dowiadujemy się naprawdę niewiele. Cała nadzieja w tym, że jednak jeszcze kilka
tomów przed nami i pewnie tam dowiemy się czegoś więcej.
Seria „Pas
Deltory” to klasyczna opowieść o odwiecznej walce dobra i zła. I większość z
was wie, kto wygra zanim jeszcze rozpoczniecie lekturę. A jednak, mimo wszystko
ciągnie nas do takich historii, bo gdzieś tam w głębi duszy mamy nadzieję, że dobro
wygrywa nie tylko w bajkach. Dlatego niezmiennie odnajdujemy przyjemność w
takich nieco naiwnych historiach, opowiadających o baśniowych krainach, w
których każdy może zostać bohaterem. Pełna przygód, napisana prostym językiem
zachwyci nie tylko młodzież, gwarantuję wam, że starsi czytelnicy też zostaną
pochłonięci przez tą magiczną historię. Ja w każdym razie bardzo chętnie sięgnę
po kolejne części.
Tytuł
oryginału: Heartless. A Pretty Little Liars Novel
Cykl/Seria: Pretty Little Liars
Tom: 7
Wydawnictwo: Otwarte
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 288
Ocena: 5.5/6
„Chciałbym
mieć serce”
Blaszany
Drwal
Po emocjach
na koniec szóstego tomu Shepard nie daje nam nawet chwili wytchnienia.
Dziewczyny są pewne, że widziały Ali. Przynajmniej do momentu, kiedy okazuje
się, że nikt im nie wierzy, a lekarze przychodzą z wygodnym wyjaśnieniem –
niedotlenienie podczas pożaru mogło spowodować halucynacje. Dziewczyny
postanawiają trzymać się tej wersji, ale jest już za późno. Media ochrzciły je
Kłamczuchami i z każdej okładki krzyczą, że to one zabiły Ali. I jak tu żyć
normalnie i nie zwariować. Oczywiście A. zadba o to, żeby dziewczyny miały się
czym zająć.
Tylko Emily
nie daje sobie wmówić żadnych zwidów. Jest pewna, że widziała Ali i nikt nie
jest w stanie wmówić jej, że było inaczej. A. obiecuje, że pomoże jej odnaleźć
Ali i wysyła do wioski amiszów. Nie da się ukryć, że Em dowie się tam wielu
ciekawych rzeczy.
Hanna też wyjeżdża
z miasta, ale wakacjami tego nazwać nie można. Ojciec wysyła ją do miejsca
zwanego Zaciszem, gdzie dziewczyna ma podreperować swoje zdrowie psychiczne.
Jak zwał tak zwał, Hanna i tak wie, że trafiła do wariatkowa. Jednak już
pierwszego dnia okazuje się, że jest to bardzo ekskluzywne wariatkowo. I nawet
tam ludzie dzielą się na tych fajnych i tych, którzy wcale fajni nie są. I ku
wielkiemu zaskoczeniu Hanny, nawet tam dowie się czegoś istotnego.
Aria
tymczasem postanawia porozmawiać z duchem Ali i od niego dowiedzieć się kto
jest mordercą. Noel pomaga jej znaleźć medium i porozumieć się ze zmarłą
przyjaciółką. To, czego się dowie, będzie naprawdę szokujące.
Spencer
dowiaduje się wreszcie prawdy o sobie i swojej rodzinie, ale przecież jej jak
zwykle mało i musi grzebać głębiej. I jak zwykle dogrzebać się do jeszcze
brudniejszych rodzinnych sekretów.
Zapytacie czy
dziewczyny wpadły na te wszystkie pomysły same? Oczywiście, że nie. Każda
została pokierowana przez A. Tylko czy A. nagle zmienia front i naprawdę
próbuje dziewczynom pomóc i nakierować je na winnego? Czy może jednak bawi się
nimi, żeby jeszcze bardziej namieszać im w głowach?
Niezwykłe u
Shepard jest to, że po tylu częściach nadal trzyma poziom, a nawet pokusiłabym
się o stwierdzenie, że jest coraz lepiej. Na pewno robi się coraz bardziej
niebezpiecznie, a i gra jest o coraz większą stawkę. Napięcie nie opuszcza nas
od pierwszej do ostatniej strony i utrzymuje się jeszcze długo potem.
Szczególnie po takich zakończeniach, jakie nam serwuje autorka. I sposób, w
jaki miesza nam w głowach, sprawiając, że już każdy wydaje nam się podejrzany. Nie
będę ukrywać, że to uwielbiam, i najchętniej przeczytałabym całą serię naraz,
żeby nie pozostawać tyle w niepewności. Oby tak dalej, pani Shepard!
"In those moments that most
people say, 'I can't.', most people say, 'self preservation', most people say,
'What if?'...we say, 'What if?', the other way. What if you land it? What if it
is possible?"
Pod
ostatnią recenzją napisałam, że wyjeżdżam i po powrocie zamierzam katować
opowieściami o tym wyjeździe każdego, kto zechce słuchać.Każdego, kto nie zechce też ;) No to
wróciłam. A gdzie byłam? W Pradze moi drodzy. Z tym, że to nie Praga była
głównym celem mojej podróży, lecz Nitro Circus. Co to? O tym za chwilę.
Powiem
jedno – niektórzy twierdzą, że boga nie można zobaczyć. Cóż, ja mojego
widziałam tydzień temu, stał kilkanaście metrów ode mnie i okazał się jeszcze
większym świrem, niż sądziłam. Kto to taki, kto to taki? Travis Pastrana.
Travis
jest legendą sportów ekstremalnych i legendą w ogóle. Naprawdę, różne ludzie
mają autorytety, ale jak się nad tym zastanowię, to nie przychodzi mi na myśl
nikt inny, kto tak bardzo potrafi pokazać ludziom dookoła, że życie to jedna,
wielka przygoda. Że nie ma rzeczy niemożliwych. Że wystarczy chcieć. Że „If you
ride it – jump it”, nie ma zatrzymywania się w połowie drogi i rezygnacji, bo
coś nam nie wychodzi. Że złamany kręgosłup nie jest żadną przeszkodą, tak jak
nie jest przeszkodą połamana każda kośćw ciele i kilkadziesiąt wstrząsów mózgu. Tak, on zaliczył to wszystko, m.in.
oderwanie miednicy od kręgosłupa w wieku lat piętnastu, ludzie mało kiedy
przeżywają ten uraz. Jeśli im się uda, to do końca życia są sparaliżowani. Ale
Travis ma 199 żyć. On nie tylko przeżył, ale i chodzić. I oczywiście znowu
wsiadł na motocykl. Pół roku po tym urazie nie tylko wygrał, ale pobił
dotychczasowy rekord na zwodach X Games. Bo życie bez adrenaliny jest zwyczajnie nudne.
A Travis jest uzależniony od adrenaliny w sposób, którego nie da się wyleczyć.
Całe jego życie to przekraczanie granic i pokazywanie, że wszystko jest
możliwe. On po prostu kocha to, co robi, całym sobą. Nawet inni zawodnicy
twierdzą, że kiedy patrzy się na Travisa, i na to co osiągnął, ma się ochotę
wyjść, zrobić coś, połamać się, po czym wstać i zrobić to jeszcze raz. Ten
facet w ciągu 29 lat swojego życia zrobił więcej szalonych rzeczy, niż
większość ludzi w ciągu kilku żywotów. U niego wszystko jest na zasadzie „eeeee,
zobaczymy jak będzie”. W połączeniu z wiecznym uśmiechem na jego twarzy i
uniesionymi kciukami, to coś rozbrajającego ;)
Pozwólcie,
że zademonstruję kilka z jego pomysłów.
Wyskoczyć
z samolotu bez spadochronu? Dlaczego nie.
Skoczyć
na motocyklu do Wielkiego Kanionu?
Jasne!
Jako
pierwszy na świecie, zrobił podwójnego backflipa. Tylko po to, żeby pokazać, że
jest to możliwe. Dało mu to złoty medal na zawodach X Games w 2006 roku. Powiedział wtedy, że nie zamierza tego
powtarzać.
Jednak
w tej kwestii złamał obietnicę i niedawno on i Cam Sinclair zrobili to
ponownie.
Jakiś
czas temu Travis dla własnego bezpieczeństwa przesiadł się z motocykla na
samochód. Nie potrzebował dużo czasu, żeby zacząć wygrywać. Jeszcze mniej, żeby
i w tym sporcie pokazać, że jeszcze wiele rzeczy niemożliwych jest do
zrobienia. Dlatego wykonał skok swoim subaru na 83 metry.
Takich
przykładów jest tyle, że nie da się tego policzyć. I właśnie ten człowiek
zebrał ekipę świrów, takich jak on tworząc Nitro Circus. I tak wędrują sobie po
świecie, robiąc rzeczy, które nikomu poza Travisem nie przyszłyby do głowy.
Miałam to szczęście, że wyruszyli w trasę po Europie. Kiedy o tym usłyszałam byłam
pewna, że pojadę wszędzie żeby to zobaczyć. Na szczęście nie musiałam
jechaćdaleko, bo jeden przystanek mieli
w Pradze. Miałam też, szczęście, że nie musiałam tej dzikiej radości przeżywać
sama. Rok temu na Red Bull X-Fighters poznałam drugą taką wariatkę, z którą
każda impreza motocrossowa nabiera innego znaczenia. Lepszego. Bo radość, którą
dzieli się z kim odczuwa się jeszcze mocniej.
Na
Nitro Circus czekałam od marca, od momentu kiedy kupiłam bilety. Odliczałam
dni, i mimo, że z ponad dwustu robiło się sto, potem pięćdziesiąt, dwadzieścia,
dziesięć, ja nadal nie mogłam uwierzyć, że zobaczę to na własne oczy.
Ale
w końcu nadszedł ten dzień, a właściwie noc. Wyruszyłyśmy do Pragi. Miałam trzy
dni na zwiedzanie tego przepięknego miasta, tyle do zobaczenia, a gdzieś tam z
tyłu głowy ciągle była ta myśl, że co tam Praga, niech czas przyspieszy i
wreszcie będzie Nitro. Ale czas nie przyspiesza, a zwiedzanie Pragi było
naprawdę wspaniałe. Nawet jeśli było na totalnym spontanie, bez żadnych
wielkich planów. Zobaczyłyśmy wszystko, co chciałyśmy zobaczyć, na każdym kroku
los się do nas uśmiechał, zrobiłyśmy prawie 900 zdjęć i przywiozłyśmy głowę
pełną wspomnień.
Zwiedzanie
było pełne wrażeń, Praga przecudowna, ale to na poniedziałkowy wieczór
czekałam. Nawet stojąc pod O2 Areną nie mogłam uwierzyć, że to już, zaraz, za
chwilę. Wchodząc do środka, zajmując miejsca nadal nie mogłam uwierzyć, że to
się dzieje naprawdę. Ale działo się. I to jak! Ponad trzy godziny czystej
adrenaliny, emocji takich, że nie da się tego opisać. Gardła zdarte od
wydzierania się, a dłonie obolałe od braw. Widziałam na własne oczy tricki, których
nie spodziewałam się zobaczyć nigdy w życiu. Były chwile, kiedy cała sala
wstrzymywała oddech z przejęcia. Były takie, kiedy wszyscy wstawali bijąc
brawo. A przede wszystkim był Travis! Dla mnie to coś niesamowitego, po tylu
latach wielbienia go, oto stał kilka metrów przede mną. I na żywo mogłam
zobaczyć jak wielką radość sprawia mu to wszystko i jak przeżywa to całym sobą.
Nie ma takich słów, którymi mogłabym opisać to wszystko co wtedy czułam. To było
po prostu niesamowite. I wiedziałam, że cie wszyscy ludzie dookoła czują
dokładnie to samo. Było to widać i słychać przez cały czas.
Mam
na nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała okazję zobaczyć Travisa, bo że będę
jeździć na imprezy motocrossowe to więcej niż pewne. To pasja, z której nigdy
się nie wyleczę. Jak to mówią „It’s In our blond, it’s In our soul”. Tak po
prostu.
Mam
nadzieję, że chociaż jedna osoba doczytała do końca. Wybaczcie, ale jeśli
chodzi o FMX, to mogę o tym mówić godzinami, więctutaj i tak się mocno ograniczyłam ^^
Dlaczego w ogóle o tym piszę na blogu, który przecież jest o książkach? Bo
książki to pasja, tak samo jak FMX. Więc po prostu musiałam się z Wami tym
podzielić ;)
Gdyby ktoś chciał zobaczył ułamek tego, co tam się działo:
Dorzucę jeszcze kilka zdjęć z Pragi, bo zakochałam się w tym mieście :)
Trochę już jestem niewyraźna, ale jednak zmęczenie czasami wygrywało. Na szczęście na krótko. Hektolitry kawy się przelały w tej Pradze.
A
że życie mnie ostatnio rozpieszcza, to zaraz po powrocie z Pragi dowiedziałam
się, że Slash będzie grał w lutym w Spodku. Slash to z kolei moja muzyczna
miłość. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, że marzenia się spełniają, to proszę
przeczytać tę notkę po raz kolejny :P