środa, 29 grudnia 2010

Zaginiony symbol – Dan Brown


Tytuł oryginału: The Lost Symbol
Wydawnictwo: Albatros/Sonia Draga
Oprawa: twarda
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 624
Ocena: 4/6

Dana Browna chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, jeśli ktoś go nie czytał to pewnie przynajmniej o nim słyszał. Po „Zaginiony symbol” sięgnęłam z czystej ciekawości co za mroczną tajemnicę będzie musiał Langdon odkryć tym razem. I chyba dobrze, że tak lekko do tego podeszłam, bo ani się nie rozczarowałam ani nie zachwyciłam.
Langdon zostaje poproszony przez swojego najlepszego przyjaciela Petera Solomona o wygłoszenie odczytu w Waszyngtonie. Na miejscu okazuje się, że żadnego odczytu nie ma, Peter został porwany a porywacz grozi, że jeśli Langdon nie rozwiąże dla niego zagadki tajemniczej masońskiej piramidy  Peter zginie. Cóż więc mu pozostaje, wraz z siostrą porwanego i jednym z jego przyjaciół masonów biegają sobie po Waszyngtonie w poszukiwaniu kolejnych wskazówek i uciekając przed CIA, dla którego jest to nie wiedzieć czemu sprawa bezpieczeństwa narodowego.

Generalnie od pierwszych stron miałam ochotę zanucić sobie pod nosem „ale to już było…”, bo książka do złudzenia przypomina „Anioły i demony”. Ten sam schemat: Langdona nagle odrywają od codziennego życia, jest źle – kolejny oszołom próbuje coś osiągnąć przemocą i szantażem, przychodzi Langdon, wie wszystko na każdy temat; na początku nie ma pojęcia jak rozwiązać zagadkę, ale po chwili nagle na niego spływa olśnienie, rozwiązuje zagadkę i po raz kolejny ratuje świat, kilka razy prawie przy tym ginąc, ale jak zwykle – niczym McGyver – wychodzi z opresji w jednym kawałku. Jest też super naukowe odkrycie, na które ludzkość nie jest jeszcze gotowa i trzeba je trzymać w tajemnicy oraz oczywiście tajne stowarzyszenie – tym razem masoni – które bardzo chce zatrzymać swoje tajemnice dla siebie.

Nie chcę za bardzo narzekać, bo jednak dobrze mi się czytało, ale nie było już tych emocji, bo wiedziałam, czego się mniej więcej spodziewać. Oczywiście akcja toczy się w ekspresowym tempie, nagłe zwroty akcji niby zaskakują, całość intryguje i trzyma w napięciu,  ogólnie czyta się dość dobrze i szybko. Właściwie nie mam się do czego przyczepić. No może tylko do tego, że na końcu - kiedy już wszystkie tajemnice zostały odkryte a czarny charakter  złapany – autor jak na mój gust trochę za bardzo przeciągnął zakończenie, w pewnym momencie już mi się nawet nie chciało jakoś bardziej skupiać na tym co czytam.

Jest to dobra książka dla fanów Browna i teorii spiskowych ;), ale też dla każdego, kto chce oderwać się trochę od rzeczywistości i zobaczyć Waszyngton od innej, bardziej tajemniczej strony – pełen mistycznych symboli, które zobaczyć i zrozumieć mogą jedynie nieliczni. Należy jednak pamiętać, że nie wszystko, o czym pisze Brown to prawda i podejść do tego z przymrużeniem oka.

wtorek, 21 grudnia 2010

Bez mojej zgody – Jodi Picoult


Tytuł oryginału: My sister’s keeper
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2004
Ilość stron: 440
Ocena: 5.5/6

Jodi Picoult znana jest z powieści na tematy trudne i kontrowersyjne.  Tak jest i tym razem. „Bez mojej zgody” to historia Anny Fitzgerald. Anna nie przyszła na świat tak jak inne dzieci, została zaprogramowana genetycznie tak, żeby miała całkowitą zgodność tkankową ze swoją chorą na najgorszą odmianę białaczki siostrą, Kate. Jej przeznaczeniem jest ratowanie życia siostry od momentu, kiedy przyszła na świat. Annę poznajemy, kiedy ma już trzynaście lat, tym razem jej siostra potrzebuje przeszczepu nerki. Dla ich rodziców oczywiste jest, że dawcą będzie Anna. Tymczasem Anna nie jest pewna czy chce to zrobić -bo to w końcu nie rutynowy zabieg jak oddanie krwi czy szpiku, to poważna operacja, która może zagrozić jej zdrowiu a nawet życiu- i postanawia się zbuntować. Wynajmuje adwokata i postanawia walczyć przed sądem o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych. Jak się łatwo domyślić decyzja ta wywołuje prawdziwą burzę w domu Fitzgeraldów. W końcu wygrana Anny dosłownie zabije jej siostrę.

Książka składa się z krótkich rozdziałów, gdzie narratorem jest każdy z bohaterów. Dzięki temu możemy poznać historię nie tylko z perspektywy Anny, która wydaje się ciągle być rozdarta, bo przecież kocha siostrę, a jednak ma dość bycia tylko dawcą organów. 
Dzięki matce dziewczynek – Sarze – cofamy się w przeszłość i możemy zobaczyć jak to się wszystko zaczęło. Wykrycie choroby, decyzja o poczęciu Anny, życie między kolejnymi nawrotami.
Ojciec – Brian – jest strażakiem, nie potrafi poradzić sobie z sytuacją we własnym domu, więc ucieka w pracę. Ratuje innych bo nie może uratować swojego dziecka. Jest jeszcze Jesse, starszy brat dziewczynek, czarna owca rodziny, który wbrew pozorom ma z Anną wiele wspólnego. Oboje całe życie czuli się niewidzialni. O ile jeszcze Anna czasem została zauważona, kiedy trzeba było pomóc Kate, to Jess’em nikt się nie interesował.  Stąd też jego autodestruktywne zachowania, rozpaczliwe próby zwrócenia na siebie uwagi.
Mniej interesującym mnie wątkiem było odradzające się uczucie między adwokatem Anny – Campbellem - a jej kuratorką Julią. Ostatnio mam wrażenie, że pisarze na siłę wciskają w książkę wątki miłosne, bo inaczej się nie spodoba. A przecież są historie, które spokojnie by się bez tego obeszły. Moim zdaniem to jest właśnie jedna z nich, bo ani mi to nie pasowało tutaj, ani mnie nie obeszło jakoś szczególnie.

Picoult stawia bardzo dużo pytań natury moralno-etycznej nie dając nam właściwie żadnej odpowiedzi. Bo czy jest tutaj jakaś właściwa odpowiedź? Przecież każdy rodzic zrobiłby wszystko, żeby uratować swoje umierające dziecko, więc czy możemy osądzać Sarę i Briana, że chwytali się każdego sposobu, żeby to zrobić? Można zarzucić im tylko zbytnie skupienie na Kate, przez co zapomnieli, że mają jeszcze dwójkę dzieci, które też potrzebują ich uwagi.
A Anna? Czy można mieć do niej pretensje o to, że po trzynastu latach bycia tylko idealnym dawcą chce w końcu być po prostu sobą? Zwykłą nastolatką, która chce oddawać się swoim pasjom, jeździć na obozy i robić to, co każda dziewczynka w jej wieku.
Nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji. Nie ma nawet mniejszego lub większego zła. Jak by nie postąpili bohaterowie, zawsze ktoś na tym ucierpi. W miarę czytania my sami musimy zastanawiać się nad tym, czy decyzje bohaterów są słuszne, czy też nie. I kiedy już jakoś to sobie poukładamy, autorka i tak zakończeniem sprawia, że  trzeba pozbierać szczękę z podłogi.
Szczerze mówiąc ostatnie strony musiałam przeczytać dwa razy, bo najpierw mi się wydawało, że coś źle przeczytałam i pomyliłam, potem znowu byłam w szoku, a na koniec pomyślałam „nie no, bez przesady”. Można by się zastanawiać, czy autorka nie zaserwowała nam za dużo dramatyzmu jak na  kilka stron, ale właściwie po co? Większość czytelników i tak wyleje na koniec morze łez. Reszcie co najwyżej  nie spodoba się zakończenie, ale i tak pozostaną pod wrażeniem powieści.

Cóż jeszcze mogę dodać? Z racji tematu mamy do czynienia z wieloma terminami medycznymi, jednak autorka wyjaśnia je na tyle wyczerpująco, żeby można było zrozumieć w czym rzecz i jednocześnie nie usnąć przy czytaniu opisów chorób i zabiegów.
Książka wciąga od samego początku, czyta się bardzo szybko i z napięciem czeka na to, jaka będzie decyzja sądu i czy uda się uratować życie Kate po raz kolejny.  Ja jestem pod wrażeniem i polecam każdemu.

wtorek, 14 grudnia 2010

Dobry, zły i nieumarły - Kim Harrison

Tytuł oryginału: The Good, the Bad, and the Undead
Cykl: Rachel Morgan
Tom cyklu: 2
Wydawnictwo: MAG
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 640
Ocena: 5/6

Drugi tom przygód czarownicy Rachel Morgan. Minęło kilka miesięcy od wydarzeń opisanych w pierwszym tomie. Tym razem Rachel musi dowiedzieć się, kto poluje na czarownice magicznych linii. Współpracuje przy tym z FBI i ku jej wielkiej radości podejrzenia padają na Trenta Kalamacka. Przy okazji ma na głowie Ivy, która jest coraz bliższa ukąszenia jej, Nicka, który zaprzyjaźnił się z pewnym demonem i na dodatek FBI każe jej zapisać się na zajęcia do pani profesor, która już raz wywaliła Rachel ze swoich zajęć. A, no i oczywiście nasz łowca czarownic w końcu zacznie polować i na nią. Z Rachel przyjdzie nam spędzić bardzo intensywny dla niej tydzień.

Po przeczytaniu pierwszej części miałam mieszane uczucia, bo niby fajnie, ale jednak za dużo rzeczy mi się nie podobało. Dlatego za część drugą nie zabierałam się z jakimś wielkim entuzjazmem. A tu niespodzianka. Bo co prawda arcydzieło to to nie jest, ale na pewno jest dużo lepiej niż w części pierwszej. Mniej tego, co mnie denerwowało a więcej tego, co mi się podobało. Więc nie mogę za bardzo narzekać, prawda? ;)

Ale sobie ‘narzeknę’. Bo do tej pory nie daje mi to spokoju.  Gdzieś na początku Rachel przeszukuje mieszkanie zaginionego Dana. Kiedy w magicznych okularach patrzy na jego kota okazuje się, że jest pewna, że to Dan uwięziony w ciele kota. A już chwilę później zastanawia się co też się mogło z nim stać. I temat kota się kończy i już nie powraca, nawet kiedy się okazuje, ze ten kot Danem nie mógł być. Gdzie tu logika ja się pytam?

Kuba Ćwiek w ‘Ciemność płonie’ napisał: "[...]są granice bohaterstwa. Za nimi jest już tylko głupota...".  I cytat ten śmiało można odnieść do głównej bohaterki. O ile w pierwszej części można było jej to wybaczyć, bo dopiero uczyła się jak to jest mieć przyjaciół i ciągle niepewna polegała tylko na sobie to tutaj już inaczej niż głupotą tego nazwać nie można. Gdyby nie była tak narwana, to pewnie oszczędziłaby sobie wielu obrażeń. Bo jeśli była agentką i to podobno dobrą to jak nagle może mieć podejście ‘hej, nie mam żadnych dowodów, ale to na pewno on zabija więc chodźmy tam i go aresztujmy’. Jako była agentka, która podobno zna prawo [o czym często wspomina] powinna sobie zdawać też sprawę z tego jak ważne są dowody. Ale oczywiście po znalezieniu ciała zamiast słuchać mądrzejszych od siebie włazi na miejsce zbrodni jakby ją nie obchodziło to, że przez nią morderca może wyjść na wolność. No i końcówka. Wie, że najpotężniejszy wampir w mieście czeka na nią żeby ją zabić ale idzie do jego kryjówki jak to cielę na rzeź. Poezja po prostu. Może taki jej urok, ale przydałoby się jej czasem trochę myślenia.

Inni bohaterowie na plus. Chociaż przez pierwszoosobową narrację nie możemy ich poznać za dobrze. Ja nadal najbardziej lubię Jenksa, który ciągle jest tak złośliwy jak był. Polubiłam też demona, który poluje na Rachel ;] Z niewiadomych powodów sympatię wzbudza też Trent.
Wyróżnia się Ivy, która nadal toczy walkę ze sobą, ale jej w tej części też nie ma za wiele.
Reszta bohaterów bez emocji. Nick jak ten idiota, pozwala odbierać demonowi kawałki swojej duszy i nie przestaje nawet wtedy, kiedy dowiaduje się, że demon robi wszystko, żeby wciągnąć go w zaświaty.
Glenn, chociaż na początku był takim typowym sztywniakiem w garniturze potem się trochę wyluzował, więc może coś jeszcze z niego będzie.

Co zmieniło się na lepsze od pierwszej części. W końcu autorka przybliżyła nam trochę świat, przez który wędrujemy razem z Rachel i relacje między rasami.
W końcu wyjaśniło się cokolwiek, bo w pierwszym tomie wszystko zostało w zawieszeniu. Poznajemy tajemnicę pochodzenia Trenta i  dowiadujemy się jak to tak naprawdę było z Ivy i jej odejściem z ISB, zamieszkaniem w kościele i przyjaźnią z Rachel. Kilka kwestii ciągle pozostaje niewyjaśnionych a nowe zagadki mnożą się z dnia na dzień ;]
Jest też więcej czarowania na szczęście. Tworzenie amuletów, czerpanie z zaświatów, wywoływanie demonów. W końcu czuć, że ma się do czynienia z książką o czarownicy.

Ogólnie muszę przyznać, że mi się podobało, a gdzieś w połowie naprawdę mnie wciągnęło. Ciągle coś się dzieje, zagadka goni zagadkę, zwroty akcji zaskakują i ogólnie trzyma w napięciu. Tym razem mogę z czystym sumieniem polecić każdemu,  kto lubi urban fantasy. Mam nadzieję, że autorka nadal będzie czynić takie postępy i kolejne części będą jeszcze lepsze.

niedziela, 5 grudnia 2010

Przynieście mi głowę wiedźmy - Kim Harrison


Tytuł oryginału: Dead Witch Walking
Cykl: Zapadlisko
Tom cyklu: 1
Wydawnictwo: MAG
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 576
Ocena: 4/6

Książkę tę chciałam przeczytać, ponieważ jest o czarownicy, a ja czytam wszystko, co ma związek z magią, więc za bardzo nawet nie zagłębiałam się w opis na okładce i stronie wydawnictwa. Zauważyłam to dopiero później. Otóż z opisu wydawnictwa dowiadujemy się, że w czasie eksperymentów genetycznych powstał wirus, który stworzył nowe rasy. Tymczasem w książce wygląda to zupełnie inaczej. Wirus co prawda był, ale rasy takie jak wampiry, łaki i inne magiczne stworzenia też istniały, tylko w ukryciu. W efekcie działania wirusa liczba ludzi na planecie znacznie się zmniejszyła, co pozwoliło nie-ludziom się ujawnić. I tak żyją sobie obok siebie, ale jednak nie razem. Bo Inderlanderzy wybrali dla siebie przedmieścia, które zwane są Zapadliskiem. Tam właśnie mieszka nasza główna bohaterka – Rachel Morgan. Rachel jest czarownicą i pracuje w ISB (Inderlandzkiej Służbie Bezpieczeństwa). Jednak czuje się tam niedoceniona i postanawia odejść. Razem z nią odchodzi wampirzyca Ivy i pixy Jenks (małe stworzenie o wielu przydatnych umiejętnościach). I wtedy zaczynają się schody, bo ich były szef nie jest zbyt zadowolony z faktu, że jego najlepsza agentka – Ivy - odeszła z Rachel. Zaczyna więc polowanie na czarownice. Jedną czarownicę właściwie. Po mieście krąży wielu zabójców polujących na Rachel, zaś ona musi znaleźć sposób, aby spłacić swój dług wobec ISB. 

Małym minusem jest to, że zaczyna się czytać i ma się wrażenie, że ktoś nas wrzucił w inną rzeczywistość o której nie mamy pojęcia. Nazwy, pojęcia, rasy, zależności między nimi. Zostajemy tym wszystkim zasypani i czasem musimy sobie trochę poczekać zanim zostanie nam to wyjaśnione. W efekcie dopiero po kilku rozdziałach zaczynamy to wszystko ogarniać, więc na początku czytelnik może być trochę zagubiony.

Jeśli chodzi o główną bohaterkę - spodobało mi się to, że jest silną kobietą, która potrafi sobie sama poradzić w życiu. Nie maże się i nie użala nad sobą, tylko bierze sprawy w swoje ręce. Jest tak uparta i zdeterminowana, że nawet dwa razy złapana, pójdzie w to samo miejsce po raz trzeci przekonana, że tym razem się uda. Ojciec nauczył ją, że ufać można tylko sobie i tak też Rachel robi. Zawsze pracuje sama i polega tylko na sobie. Tak było do tej pory i na początku ciężko jest jej zrozumieć, że ktoś się o nią martwi i chce jej pomóc. Stopniowo to się zmienia. I to kolejna rzecz, która mi się spodobała. Książka nie skupia się na miłości i wzdychaniu do jakiegoś zabójczo przystojnego faceta, tylko na przyjaźni. Na tym jak ważne jest, żeby mieć kogoś, na kogo zawsze można liczyć. I jak trudno jest kogoś takiego znaleźć. Ciągle wydawało mi się, że każda osoba, która pomaga Rachel ma jakiś ukryty cel albo nie mówi jej wszystkiego. To tylko moje odczucie, ale naprawdę - kto by się przy niej nie kręcił od razu sprawiał wrażenie, że za chwilę okaże się być tym złym.

Jedynym bohaterem, którego naprawdę polubiłam i co do którego miałam pewność, że nie zdradzi Rachel, jest Jenks. Pomimo niewielkich rozmiarów czasami radzi sobie lepiej niż cała reszta. Poza tym ma cięty język i roznosi magiczny pyłek, który działa zależnie od jego intencji. A ja zdecydowanie nie chciałabym go zdenerwować, bo naprawdę potrafi dać popalić ;)
Inne postaci nie wzbudzają szczególnych emocji. O Rachel tak naprawdę za wiele nie wiemy, o Ivy jeszcze mniej. Każdy, kto się pojawi, wydaje się skrywać jakąś tajemnicę, ale nam nie jest dane poznać żadnej z nich. Pewnie coś się wyjaśni w kolejnych tomach, ale miło byłoby, gdyby i w tym coś zostało doprowadzone do końca. Bo nawet główny wątek z Trenem nie został zakończony. 

Denerwowały mnie też relacje Rachel i Ivy. Wiadomo, życie z wampirem pod jednym dachem łatwe nie jest, ale bez przesady. Do samego końca książki Ivy musi nad sobą panować, żeby nie rzucić się na Rachel, ta znowu wiecznie się boi tej pierwszej. Można było to zrozumieć na początku, kiedy zamieszkały razem, ale spokojnie można było temu dać spokój po jakimś czasie. Ot, było dziwnie, ale przywykły do siebie i już jest ok.  A wałkowanie tego co chwilę było dosyć męczące.

Za mało też było czarowania, a to przecież książka o czarownicy. A szkoda, bo naprawdę dobrze czytało się o tworzeniu zaklęć i amuletów. Bo na tym się tutaj czary opierają. Nie ma różdżek, wypowiadania zaklęć, ani niczego w tym stylu. Nie jest to zarzut, bo jest wyjaśnione, że Rachel jest czarownicą ziemi, a one właśnie w ten sposób czarują. Bardzo ciekawy pomysł i chętnie bym o tym poczytała.  Sęk właśnie w tym, że było tylko parę momentów, kiedy można było to zobaczyć.

Trochę za często, jak na mój gust, pojawiały się niektóre sformułowania. Np. trzepoczące skrzydełka Jenksa. Jeśli ktoś przeczyta, będzie wiedział o co mi chodzi. Po prostu to samo sformułowanie czytanie po raz piętnasty zaczyna denerwować. 

Podsumowując. Wątek kryminalny jest dosyć ciekawy, akcja toczy się szybko, ale czasami wszystko jest zbyt skomplikowane. Autorka miała dużo ciekawych pomysłów (chyba nawet zbyt dużo i wszystkie upchnęła w tym tomie, żadnego wątku nie doprowadzając do końca), tylko czasem nie do końca wychodziło jej przekazanie ich. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach będzie lepiej. Czytało się miło i szybko, momentami naprawdę mnie wciągało. Jednak zabrakło mi tego, co powoduje, że nie można się od książki oderwać i zapomina się o całym świecie, a po skończeniu ma się wrażenie, że ciekawość zeżre mnie zanim wyjdzie następny tom. Mimo wszystko zachęcam do przeczytania, o ile ktoś nie jest tak czepialski jak ja ;) Mi pozostaje mieć nadzieję, że kolejne części wyjaśnią wszystkie niedopowiedzenia i będą bardziej dopracowane.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Lynn Barber - Była sobie dziewczyna


Tytuł oryginału: An Education
Wydawnictwo: Świat Książki

Oprawa: miękka
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 208
Ocena: 3/6


Opis na okładce sugeruje nam, że jest to opowieść o szesnastoletniej dziewczynie z dobrego domu, która wdaje się w romans z dużo starszym od siebie mężczyzną i wiedzie życie pełne przygód, podróży i drogich hoteli. Tymczasem ta część historii to ledwie pierwszy rozdział, jedyny poświęcony związkowi z Simonem. I to wprowadzenie w błąd trochę mnie zniechęciło, bo jednak spodziewałam się czegoś innego. A tu dostaję krótki i zupełnie pozbawiony emocji opis tego ‘związku’. Kolejne rozdziały poświęcone są stosunkom z rodzicami, edukacji, nauce w Oksfordzie, pracy dla Penthous’a, małżeństwu z Davidem. Czasami da się zauważyć jak niektóre fakty z młodości wpłynęły na jej późniejsze zachowania i utrudniały jej życie. Słowem – biografia. I o ile autorka wydaje się bardzo ciekawą osobą, to jej historia to tylko suche fakty. Owszem, trzeba przyznać, że życie miała ciekawe, ale nie było to opisane w zbyt porywający sposób.
Naprawdę najciekawsza była historia romansu z Simonem i gdyby poświęcono jej więcej miejsca w tej książce na pewno byłaby ciekawsza. Bo chronologiczny opis życia autorki mnie nie porwał. Czytało się szybko, nie męczyłam się przy tym jakoś szczególnie, jednak mimo wszystko tylko wypatrywałam kiedy dobrnę do końca.

czwartek, 25 listopada 2010

Gayle Forman – Jeśli zostanę


Tytuł oryginału: If I stay
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 248
Ocena: 6/6


Szczerze mówiąc… nie wiem, co powiedzieć. Ogromne wrażenie na mnie zrobiła ta książka. Kiedy zaczynałam ją czytać trochę się obawiałam, że autorka z poważnego tematu zrobiła banalną historyjkę dla nastolatków. Na szczęście nie.
W pierwszej scenie poznajemy wprost idealną, zgraną i kochającą się rodzinę. Sielanka. Główna bohaterka - siedemnastoletnia Mia, jej mały braciszek Teddy i rodzice, o jakich marzy każdy zbuntowany nastolatek :)  Mia ma wspaniałą rodzinę, świetnego chłopaka, którego jej rodzina kocha z wzajemnością, najlepszą przyjaciółkę, pasję, plany, marzenia. Odnosi sukcesy jako wiolonczelistka, zespół jej chłopaka też jest coraz bardziej znany.
I tak toczy się poranna rutyna, śniadanko, kawka, rodzinna atmosfera. Z powodu śniegu odwołano lekcje, więc rodzinka postanawia spędzić ten dzień razem odwiedzając przyjaciół. Pakują się do samochodu, przez chwilę ‘kłócą się’ o to, jaką muzykę  włączyć [bo muzyka w tej rodzinie odgrywa ważną rolę] i ruszają w drogę. I nagle mam wrażenie jakby to we mnie wjechała ta ciężarówka, bo miałam taki piękny obrazek, który teraz zakłóca miażdżony samochód i ciała wyrzucane na zewnątrz siłą uderzenia. Dosyć przerażający opis wypadku, ale właściwie jaki miałby być? I w tym wszystkim Mia, która stoi i patrzy na rodziców zamykanych w plastikowych workach. I na swoje ciało, które ratownicy zabierają do szpitala. Od tego momentu obserwuje co się z nią dzieje. Wędruje po szpitalu, patrzy na lekarzy, pielęgniarki, swoich bliskich i próbuje zrozumieć jak to się dzieje. Słyszy pielęgniarkę, która mówi jej dziadkom, że to od niej zależy: zostanie z nimi czy odejdzie. 
I musi podjąć bardzo trudną decyzję – czy zostać, mimo, że straciła rodzinę.

Książka napisana jest tak, że ma nam grać na emocjach i całkiem nieźle to autorce wyszło. Nie powiedziałabym, że cały czas trzymała mnie w napięciu, bo od momentu kiedy Mia trafia do szpitala właściwie jakoś nie widać jej wielkiego cierpienia po stracie rodziców i raczej sprawia wrażenie, że chce wrócić, tylko nie wie jak. W tym czasie Mia wspomina. Rodzinę, związek z Adamem, przyjaźń z Kim, fascynację muzyką. Obserwuje swoich bliskich. Wtedy poznaje kolejna 'nowinę', która odbiera jej resztki sił. To jest moment, kiedy wyraźnie widzimy, że jest skłonna odejść, bo już nic jej nie zostało. Jaką podejmie decyzję? Czy miłość i przyjaźń ją zatrzyma? Na odpowiedź musimy czekać dosłownie do ostatniej strony.

Najbardziej w tej książce polubiłam bohaterów. Wszystkich. Dosłownie wszystkich. Nie ma tutaj osoby, której bym z miejsca nie polubiła. Czy to dziadkowie Mii, jej przyjaciele, bliższa i dalsza rodzina, czy choćby personel szpitala. Czy to w przeszłości, we wspomnieniach dziewczyny, czy w teraźniejszości, gdzie widzimy ich praktycznie mieszkających w szpitalu, gdzie każdy po kolei przekonuje ją, żeby została. Myślę, że ta sympatia wynika z tego, że mimo, że we wspomnieniach Mii możemy zobaczyć mniejsze lub większe wady bohaterów, to potem wracamy do teraźniejszości, gdzie widzimy jak każdy troszczy się o dziewczynę. Kto w takiej sytuacji wypominałby jakieś mało znaczące wady?

Generalnie książka jest dosyć prosta, pisana nieskomplikowanym językiem i mogłoby się wydawać, że nic nadzwyczajnego w niej nie ma. A jednak jest jakaś… magiczna. Co najbardziej przykuło moją uwagę, to wszechobecna w tej książce muzyka. Tak samo ważna dla każdego członka rodziny, chociaż gust Mii poszedł trochę w inną stronę, niż rodziców. I tu druga sprawa zwracająca uwagę – rodzice. Ojciec, który grał w punkowym zespole, matka przypominająca Debbie Harry, nie stosujący żadnych dziwnych nakazów i zakazów, rozmawiający z dziećmi o wszystkim i w pełni akceptujący ich wybory.  Nadal są  tak zakręceni, jak za dawnych czasów, a mimo to odpowiedzialni i dobrze wychowujący swoje dzieci. Co też w fajny sposób pokazuje, że wcale nie trzeba w momencie założenia rodziny wskakiwać w garnitur i garsonkę, zamykać się w biurze od  8 do 16 i nagle stawać się poważnym i statecznym człowiekiem.
I jeszcze jedno – związek Mii z Adamem. Ostatnio powieści dla nastolatków przyzwyczaiły nas do przesłodzonych do bólu miłostek, gdzie, jeśli przyjrzeć się bliżej, nie zobaczy się niczego głębszego.  A tu wręcz przeciwnie, ich miłość jest bardzo dojrzała, problemy też całkiem inne, niż ‘jeśli spróbuję cię pocałować, to mogę cię przez przypadek zabić’. Nie ma kłótni, po których jedno z bohaterów ucieka z płaczem, po czym na wieki zamyka się w pokoju i płacze w poduszkę. Są za to rozmowy o problemach i przyszłości. Naprawdę więcej takich par w książkach bym sobie życzyła.

Jeśli chodzi o emocje, to były trzy, może cztery momenty, kiedy naprawdę się wzruszyłam i wszystkie już raczej przy końcu, ale jestem pewna, że jeśli ktoś ma ‘oczy w mokrym miejscu’ to popłacze się nie raz. Dużo bym mogła jeszcze powiedzieć i właściwie, kiedy kończyłam czytać, miałam w głowie milion myśli, ale opisanie ich przerasta moje siły… I chyba w tym tkwi urok tej książki. Odbiera się ją bardzo emocjonalnie, lecz ciężko wyrazić swoje odczucia słowami. W każdym razie z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę każdemu, bo to jedna z najlepszych, jakie ostatnio czytałam.

wtorek, 23 listopada 2010

Zacisze 13. Powrót – Olga Rudnicka


 
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 344
Ocena: 6/6

Kontynuacja przygód dwóch przyjaciółek z trupami w tle.
Marta zostaje szczęśliwą żoną i matką. Wyjeżdża do Krakowa, bo w Śremie nic jej już nie trzyma. No, prawie nic. Nadal pozostaje problem zwłok w piwnicy, bo przecież nie sprzeda domu z dwoma nadprogramowymi lokatorami. Jak obiecała, po roku wraca do Śremu, żeby ostatecznie pozbyć problemu. Ale przecież nie może być tak łatwo. Tym razem Marcie i Anecie na drodze staje nowa sąsiadka, która widzi i słyszy wszystko a na domiar złego co chwilę wzywa policję.  No i pojawia się kolejny były mąż, tym razem Anety, który nie dość, że przeszkadza to jeszcze zagraża jej związkowi. Dziewczyny zyskują nową wspólniczkę – Dorotę – która przez przypadek dowiaduje się o wszystkim i postanawia im pomóc.
Niestety pozbycie się zwłok na dobre nie jest takie proste, każdy pomysł jest niewystarczająco dobry  a liczba osób zainteresowanych tym, co się dzieje na Zaciszu wcale nie pomaga. Na szczęście na Martę spływa objawienie  w postaci zakładu pogrzebowego.

Moją uwagę od samego początku przyciągnęła osoba pani Kopiejki, nowej sąsiadki. Bo któż z nas nie ma w swoim otoczeniu takiej pani Krysi ? Ja mam, nawet zbyt blisko. Osoba, która widzi wszystko, słyszy wszystko, obserwuje sąsiadów przez lornetkę i prowadzi dziennik, w którym zapisuje kto, gdzie, kiedy, jak i po co. Pani Krysia posiada każdą złą cechę jaką może posiadać wścibska sąsiadka. Nic więc dziwnego, że doprowadza nasze bohaterki do białej gorączki i trzeba się jej pozbyć. A jako, że dwa ‘trupiątka’ – jak nazywa je Dorota – w zupełności wystarczą, trzeba panią Krysię wysłać na wycieczkę.

Po raz kolejny mamy też kobietę w sklepie z materiałami budowlanymi. Jakże było mi żal Anety, która musiała tłumaczyć się przed panem sprzedawcą czego chce sama do końca tego nie wiedząc. Oczami wyobraźni wręcz widziałam minę pana w sklepie, kiedy ktoś mu mówi, żeby dał inny kolor kasku, bo nie lubi żółtego ;)

U samych bohaterek w tej części jeszcze bardziej rzucił mi się w oczy kontrast między nimi. Jakoś tak bardziej było widać roztrzepanie Anety i zdolność do opanowania się i trzeźwego myślenia Marty. I między nimi Dorota, która ma z tego wszystkiego ubaw po pachy.
Nawet biedny szantażysta zgłupiał do reszty przy naszych bohaterkach. Bo nie dość, że w ogóle nie przejęły się jego groźbami to jeszcze kazały mu się wypchać, że się tak wyrażę.

Na szczęście dialogi nadal są równie zabawne a powieść pełna komicznych scen.
Nawet jeśli na początku pomysł kopania dziury na cmentarzu wydał mi się lekkim przegięciem, to kiedy już doszłam do tej części i tak płakać mi się chciało ze śmiechu ;)
Za to należy się wielki plus autorce, która potrafi odnaleźć komizm nawet w bardzo ponurym temacie.

Cóż jeszcze mogę powiedzieć.  Druga część historii jest równie dobra jak pierwsza a może nawet lepsza. Widać, że autorka się rozwija i jeśli chodzi o mnie, to mogę ją śmiało zaliczyć do autorów, których całą bibliografię chciałabym mieć na swojej półce.
Jedno jeszcze trzeba oddać autorce. Mimo, że tworzy historie niemożliwe i absurdalne to umieszcza w nich bohaterów, w których każdy może dostrzec kogoś znajomego. Czy to jest pani Kopiejka, czy dwie na pozór zwykłe nauczycielki czy nawet kot terrorysta ;) Dzięki temu ma się wrażenie, że może te historie wcale nie są takie niemożliwe.

sobota, 20 listopada 2010

Zacisze 13 - Olga Rudnicka


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 256
Ocena: 6/6

Na książkę trafiłam kiedyś przypadkiem gdzieś w internecie. Opis zaciekawił mnie na tyle, że w mojej internetowej biblioteczce odhaczyłam ją jako ‘planuję przeczytać’. Znalazłam ją niedawno w mojej bibliotece. Zanim zaczęłam czytać miałam jakieś dziwne opory, nie wiem dlaczego. Chyba miałam wrażenie, że jak zwykle za bardzo się nakręciłam a potem będzie rozczarowanie. Na szczęście po kilku stronach moje wątpliwości zniknęły. Po kilku kolejnych zniknęłam i ja. Dla świata znaczy ;) Wsiąknęłam na dobre.
„Zacisze” jest  „czarną komedią z wątkiem kryminalnym”, czego możemy dowiedzieć się z okładki. I faktycznie, czarny humor jest doskonały, były momenty, że nie mogłam opanować śmiechu. Wątek kryminalny też oczywiście jest – trupów przybywa a nie wiadomo dlaczego.
Ale po kolei.
Mamy dwie przyjaciółki – Martę i Anetę. Obie są nauczycielkami. Marta, która uciekła do Śremu przed złym mężem i matką wariatką prowadzi zwyczajne i dosyć nudne życie. Do czasu, kiedy znajduje w ogródku trupa i zamiast iść na policję próbuje go ukryć w piwnicy. Kiedy myśli, że gorzej być nie może, okazuje się, że trupów zaczyna przybywać. Do zgonu tego drugiego w pewnym stopniu przyczyniła się Aneta, więc obie są w kropce. Ale jak tu w spokoju ukryć zwłoki, kiedy wokół zaczyna kręcić się nowy tajemniczy sąsiad. Do tego zjawia się były mąż Marty a ktoś obserwuje dom. No i coraz częściej w przytulnym domku przy ulicy Zacisze 13 pojawia się policja.

Generalnie wszystko mogłoby się wydawać dość makabryczne i niesmaczne, bo oto dwie stateczne kobiety biegają w te i we w tę z nieboszczykami i planują jak się ich pozbyć. Ale nic bardziej mylnego, mamy tu wspaniałą, zabawną historię pełną świetnego czarnego humoru, genialnych dialogów,  porachunków gangsterskich i demonów z przeszłości.  Czegóż chcieć więcej?
Tak, wątek miłosny też się znajdzie ;)

Niewątpliwym plusem książki jest sposób narracji i  kreacja głównych bohaterek.  Bardzo doceniam redukowanie opisów do minimum i dużą liczbę dialogów na to miejsce. Przydługie opisy zwyczajnie mnie nudzą a tutaj mamy dialogi błyskotliwe i tryskające humorem.  Główne bohaterki są tak pozytywnie zakręcone, że nawet przenoszenie trupa w ich wykonaniu jest zabawne. Mnie osobiście urzekło betonowanie piwnicy ;) Począwszy od rozważania metod pozbycia się niechcianych lokatorów, poprzez zakup niezbędnych materiałów  aż do samego betonowania. Autorka tak pięknie pokazała, że my, kobiety zupełnie nie nadajemy się do takich prac i nie mamy pojęcia jak się za to zabrać a jednocześnie widzimy, że jak mus to mus i nawet jeśli nie rozumiemy instrukcji na opakowaniu, to potrafimy wybrnąć bezbłędnie, co najwyżej z trochę krzywo położonymi płytkami ;]
Akcja toczy się błyskawicznie i czasami miałam wrażenie, że aż za bardzo. W niektórych momentach przydałoby się jeszcze trochę przeciągnąć, bo to tak jeszcze się dobrze nie zaczęło a tu nagle już po wszystkim i nawet nie wiadomo kiedy to się stało.
No i czyta się też błyskawicznie. Jeszcze dobrze nie zaczęłam, aż nagle patrzę a to już połowa ;)

Warta wspomnienia jest też dla mnie matka Marty. Doskonale przedstawiona postać kobiety, która sama poniewierana całe życie przez męża w momencie, kiedy jej córka doświadcza przemocy domowej obwinia o to Martę i staje po stronie zięcia. Bo to przecież zawsze kobieta jest winna i sama sobie zasłużyła na lanie.

Zakończenie dla mnie było niespodzianką, co też się chwali. Lubię, kiedy zupełnie mnie zaskakuje, kto był mordercą. Zazwyczaj staram się nad tym nie zastanawiać w trakcie czytania, bo jak się domyśli to już nie ma tej przyjemności z czytania.

Podsumowując. „Zacisze 13” to książka naprawdę warta przeczytania, jednak raczej nie każdy ją doceni. Zdecydowanie jest to typowo babski kryminał, może dlatego nasunęło mi się w pewnym momencie skojarzenie z Chmielewską. I jestem pewna, że jeśli ktoś lubi tego typu literaturę będzie równie zachwycony jak ja.

Jeszcze jedna rzecz nasunęła mi się na myśl. Ta książka może zmienić wielu osobom wizję nauczyciela jako nudnego, nieciekawego człowieka z bardzo ustatkowanym życiem. Większość uczniów przecież uważa nauczycieli za najnudniejsze osoby na świecie, a tu można się chwilę zastanowić i dojść do wniosku, że nawet nauczyciel może chować przysłowiowego trupa w szafie  ;)


Olga Rudnicka (ur. 1988r.) – absolwentka Pedagogiki na Wyższej Szkole Komunikacji i Zarządzania w Poznaniu. Bardzo młoda osoba a jednak „Zacisze 13” jest już trzecią książką w jej dorobku. Poprzednie to „Martwe Jezioro” i „Czy ten rudy kot to pies”.

Witam!

Lojalnie uprzedzam, że nie należy się tu spodziewać jakichś recenzji z górnej półki czy czegoś w tym stylu. Po prostu czuję potrzebę dzielenia się wrażeniami po przeczytaniu książki :)
Z tego miejsca pragnę pozdrowić mamę, tatę, siostrę [bez której nie miałabym nazwy, tytułu i opini ;] oraz Asię G. i Anię Sz. ;DD

No, a teraz zabawę czas zacząć :)